Przekaz płynący od polskich elit politycznych utwierdza obywateli w strachu przed imigrantami

Piotr Buras o reakcji Polski na napływ uchodźców

Zdjęcia polskiej premier z Victorem Orbanem i Robertem Fico, którzy w ostatnich tygodniach skutecznie podkręcali antyimigranckie emocje, naszego wizerunku w UE raczej nie poprawią. Ale problem jest głębszy. Chodzi o narrację, jaką budujemy o imigracji, której adresatem jest nie Europa, lecz nasze własne społeczeństwo.

Premier Ewa Kopacz pojechała do Pragi na piątkowy szczyt wyszehradzki poświęcony uchodźcom w dwojakim celu. Po pierwsze, Polska sprzeciwia się wprowadzeniu w UE tzw. systemu kwot, czyli określonej liczby uchodźców, do których przyjęcia zobowiązane byłoby każde państwo według ustalonego klucza. Domagają się tego Niemcy i Francja, podczas gdy kraje naszego regionu obstają przy zasadzie dobrowolności. Po drugie, chcieliśmy bronić dobrego imienia Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej przed zarzutami obojętności na los migrantów i braku solidarności z tymi państwami UE, które ponoszą największy ciężar aktualnego kryzysu.

W pierwszej sprawie odniesiemy pewnie sukces, choć za cenę napięć w relacjach z Berlinem, Paryżem czy Rzymem. Ale zdjęcia polskiej premier z Victorem Orbanem i Robertem Fico, którzy w ostatnich tygodniach skutecznie podkręcali antyimigranckie emocje, naszego wizerunku w UE raczej nie poprawią. Złożony zaś w Pradze podpis pod wspólną deklaracją w sprawie kryzysu nie tylko sytuuje nas w bardzo wątpliwym towarzystwie, lecz jest także wyrazem szkodliwej społecznie narracji o problemach migracji i uchodźstwa.

Kampania wyborcza to najgorszy okres do rozmowy o uchodźcach

Polski sprzeciw wobec obligatoryjnych kwot byłby znacznie bardziej wiarygodny, gdyby polska premier, zamiast stawać u boku Fico i Orbana, zadeklarowała, że w imię solidarności z Węgrami lub Niemcami gotowi jesteśmy przyjąć kilka tysięcy więcej uchodźców z Syrii czy Erytrei – korzystając z tej samej dobrze rozumianej swobody decydowania w zakresie polityki migracyjnej, na którą powołuje się dzisiaj nasz rząd. Na podobny gest zdobyła się kanclerz Niemiec Angela Merkel, otwierając szerzej podwoje swojego kraju. Dzisiaj podziwiana jest za to w Europie, a w Niemczech duża część społeczeństwa popiera ten zwrot i angażuje się na rzecz pomocy imigrantom. Argument, że zanim w UE podejmiemy kolejne zobowiązania, trzeba najpierw w pełni zrealizować postanowienia z czerwcowych i lipcowych szczytów – takie jest przesłanie deklaracji praskiej – jest w kontekście coraz bardziej dramatycznej sytuacji w niektórych krajach UE mało przekonujący. Nawet jeśli UE szybko wypracowałaby mechanizmy zapobiegania niekontrolowanej migracji „u źródeł”, na skutki ich zastosowania trzeba będzie czekać bardzo długo. Dzisiaj w równym stopniu potrzeba działań doraźnych i kierowania się podstawowymi zasadami humanitaryzmu i solidarności. Wkład Polski w wymiarze symbolicznym i praktycznym powinien być większy.

Ale problem jest głębszy. Chodzi o narrację, jaką budujemy o imigracji, której adresatem jest nie Europa, lecz nasze własne społeczeństwo. To prawda, że kampania wyborcza to najgorszy możliwy okres do prowadzenia rzetelnej debaty na temat polityki migracyjnej, zwłaszcza w Polsce. Być może prawdą jest, że potrzeba więcej czasu, by wytłumaczyć obywatelom, na czym taka odpowiedzialna polityka polega, i przygotować ich na jej konsekwencje. Ale przekaz płynący dziś od polskich elit – rządowych i opozycyjnych – nie służy temu celowi, lecz utwierdza obywateli w ich lękach i uprzedzeniach.

Politycznie i moralnie wątpliwa dyskusja technokratów

„Premier ws. kryzysu imigracyjnego UE: Nie podejmę żadnych działań, które zdestabilizowałoby życie Polaków” – to tytuł oficjalnego komunikatu Kancelarii Prezesa Rady Ministrów z posiedzenia rządowego zespołu zarządzania kryzysowego. Nikt nie kwestionuje, że obowiązkiem rządu jest dbanie o bezpieczeństwo i dobrobyt polskich obywateli. Ale co ma na myśli pani premier, mówiąc o potencjalnej groźbie „destabilizacji życia Polaków” w związku z kryzysem imigracyjnym? Wprowadzenie przymusowej unijnej kwoty, zgodnie z którą 8 lub 10 tys. obcokrajowców znalazłoby miejsce w naszym 38-milionowym kraju?

„Nie stać nas na migrantów ekonomicznych” – mówiła pani premier z kolei na posiedzeniu Biura Grupy Europejskiej Partii Ludowej w Katowicach. To prawda, że rozróżnienie uchodźców i migrantów ekonomicznych jest niezwykle ważne. Ale przede wszystkim dlatego, by zrozumieć, że dzisiaj mamy w Europie wyjątkowy i dramatyczny kryzys uchodźców, noszący znamiona katastrofy humanitarnej. Znakomita większość migrantów to ludzie uciekający przed śmiercią, głodem i wojną, a nie bezrobociem, niską płacą i słabymi perspektywami rozwoju (ekonomiczna motywacja dotyczy wielu uciekinierów z Bałkanów, ale nawet w Niemczech stanowią oni niecałe 30 proc. ubiegających się o azyl). W tej sytuacji sprowadzanie dyskusji do poziomu technokratycznego może być merytorycznie bez zarzutu, ale jest politycznie i moralnie wątpliwe.

Prezydent Andrzej Duda mówił w Berlinie o „fali ukraińskich uchodźców” zalewających Polskę, a rząd posługuje się tym argumentem – w złagodzonej formie – by uzasadnić, że Polska już ponosi „ciężar” kryzysu uchodźców, tylko nie nazywa tego w ten sposób (hojnie udzielamy Ukraińcom wiz pobytowych, zamiast stosować procedury azylowe). Niektórzy w Europie ten argument o polskim „ciężarze migracji” nawet kupują, o czym świadczy niedawny wywiad z eurodeputowanym niemieckiej chadecji Manfredem Weberem opublikowany przez „Wyborczą”. Gorzej, że przekaz ten utwierdza polskich obywateli w przekonaniu, że imigracja to ciężar, który trzeba jakoś mężnie znosić na swoich barkach. Tymczasem to oczywista mistyfikacja.

Otwartość w sprawie imigrantów mogłaby pomóc Platformie

Znakomita większość Ukraińców przebywających w Polsce tu pracuje (część na czarno), wypełniając lukę na rynku pracy, płacą składki i podatki. Tylko w 2014 roku polscy przedsiębiorcy złożyli 373 tys. wniosków o wydanie pozwolenia na pracę dla wschodnich sąsiadów. Ukraińcy przebywający dziś w Polsce nie stanowią (z wyjątkiem znikomej liczby ubiegających się o azyl) żadnego obciążenia dla polskich kas socjalnych i budżetu. Porównanie z uchodźcami w Niemczech czy na Węgrzech jest całkowicie nietrafione. I szkodliwe, bo tworzy fałszywy obraz imigracji, która dla Polski jest przecież przede wszystkim szansą, a nie zagrożeniem.

Na marginesie: argument, że w warunkach walki wyborczej rząd PO nie może zdobyć się na odważniejsze decyzje, więcej solidarności i język otwartości o problemach migracji, nie przekonuje. Owszem, zdecydowana część społeczeństwa jest imigracji niechętna. Według badań Centrum nad Uprzedzeniami z 2013 roku 68 proc. Polaków przejawia negatywną postawę wobec imigrantów i imigracji. Ale 40 proc. uważa jednak, że imigranci mogliby wzbogacić polską kulturę, zwłaszcza w dużych miastach i w młodym pokoleniu odsetek ludzi otwartych na przybyszów z zewnątrz jest znacznie wyższy niż średnia krajowa. Czy ci tradycyjni wyborcy PO, a także elektorat lewicy, dziś zniechęceni bezbarwnością i bezideowością partii rządzącej, nie doceniliby pozbawionej małostkowych kalkulacji polityki PO w kwestii uchodźców i migracji? Być może właśnie kampania wyborcza byłaby właściwym momentem do tego, by stoczyć spór będący w istocie kluczową dyskusją nie tylko o gospodarce, demografii i systemie emerytalnym, lecz o modelu polskiego społeczeństwa i tożsamości w zmieniającym się świecie.

Dyskurs lęku i zagrożeń ze strony obcych

Europejscy liderzy ponoszą odpowiedzialność nie tylko za technokratyczne decyzje (kwoty, procedury azylowe, wysokość pomocy społecznej dla uchodźców), lecz także za sposób, w jaki komunikują się ze społeczeństwem. I z tego muszą być rozliczani. Dlatego największym problemem Węgier nie jest to, że premier Orban postanowił postawić mur na granicy z Serbią, by zapobiec napływowi uchodźców (działanie to zgodne jest z unijnym prawem), lecz sposób, w jaki nakręca wrogie imigrantom nastroje: za sprawą agresywnej retoryki i kontrolowanego chaosu sprawiającego wrażenie, że imigracja równoznaczna jest z „destabilizacją państwa”. To postępowanie zasługuje ze strony Warszawy nie na wspólne deklaracje o polityce migracyjnej, lecz na otwartą krytykę – co najmniej taką, jaka rok temu spotkała Orbana ze strony Donalda Tuska za postawę wobec Rosji. Wspólny cel w postaci sprzeciwu wobec unijnych kwot nie uzasadnia wspólnego frontu w obronie „dobrego imienia” krajów Wyszehradu. Na szczęście polską politykę – mimo wszelkiej krytyki – od orbanowskiego populizmu dzielą światy i stwarzanie wrażenia, że żyrujemy linię postępowania węgierskiego przywódcy, jest błędem. Także deklaracja praska kładzie nacisk nie na to, jak pomóc setkom tysięcy uchodźców, lecz na wzmocnienie granic zewnętrznych UE w celu zapobieżenia ich napływowi. Forteca Europa, jaka marzy się premierowi Węgier, nie jest projektem, który zasługuje na polskie wsparcie.

Dzisiaj cały nasz dyskurs o uchodźcach i migracji – niestety też przy udziale rządu i opozycji – zdominowany jest przez problematykę bezpieczeństwa i lęki przed zagrożeniami związanymi z potencjalnym napływem obcych. Byłoby lekkomyślnością twierdzić, że migracja i będące jej konsekwencją zmiany społeczne nie powodują także napięć i problemów. Ale w dzisiejszej Europie, także w Polsce, największym zagrożeniem nie jest wcale fala uchodźców i imigracja ekonomiczna, lecz rodzaj reakcji, którą konfrontacja z tym wyzwaniem wyzwala w społeczeństwach europejskich. Migracja (lub jej widmo) zawsze zmienia społeczeństwo. Ale może zmienić je na lepsze lub gorsze. Wybór należy do nas samych.

 

European Council on Foreign Relations nie zajmuje stanowisk zbiorowych. Publikacje ECFR reprezentują jedynie poglądy poszczególnych autorów.