Emmanuel Macron uświadomił nam przykrą prawdę: świat, jakim go znaliśmy, kruszy się na naszych oczach. Zdolność Europy do odnalezienia się w nowym świecie wymagać będzie być może drastycznego zerwania z przeszłością. Jego wizyta w Polsce była rekonesansem, czy nasz kraj mógłby zapisać się do "partii zmiany". Ale natrafił tylko na obrońców status quo.
Dla Magazynu TVN24 pisze Piotr Buras – dyrektor warszawskiego biura think-tanku European Council on Foreign Relations.
Emmanuel Macron wypowiedział w Warszawie i Krakowie niemało miłych słów pod adresem Polski. Wiele było o polskiej przeszłości i prawdzie historycznej, której także on, Macron, gotów jest bronić przed fałszerzami i kłamcami. Był samokrytycyzm i uderzenie się w pierś za to, że po 2004 roku Francuzi nie znaleźli odpowiedniego podejścia do Europy Środkowo-Wschodniej. Mocno wybrzmiała teza o Europie zjednoczonej, a nie rozszerzonej – czyli o dopełnieniu Europy o zawsze przynależące do niej kraje, a nie rozciągnięciu jej na jakieś nowe, obce terytoria. Dużo było też o konieczności współpracy i o odnowie Trójkąta Weimarskiego. Pojawiła się nawet zapowiedź włączenia Polski do francusko-niemieckiego projektu budowy nowoczesnego czołgu, o którą to możliwość Warszawa dobijała się od lat, natrafiając na opór zarówno Berlina, jak i Paryża. Po krachu kontraktu na helikoptery bojowe (Caracal) w 2016 roku, od którego zaczęła się polsko-francuska smuta, taka deklaracja ma silną polityczną wymowę.
W tym natłoku pozytywnych przesłań i apeli o optymizm nawet wyrazy zaniepokojenia stanem praworządności w Polsce ("problem europejski") nie zabrzmiały zbyt dramatycznie. Andrzej Duda spiesznie podsumował tę wizytę jako "przełomową" i nawet trudno się mu dziwić, biorąc pod uwagę wzajemne przygryzki, oskarżenia i spory, jakie w ubiegłych latach zatruwały atmosferę na linii Paryż-Warszawa.
Na wymierne rezultaty tej ofensywy uśmiechu przyjdzie jeszcze zaczekać, gdyż nawet najszczersze obietnice często lubią nie opuścić papieru, na jakim je zapisano. Przekonali się o tym Francuzi i Niemcy, którzy w czerwcu 2018 roku sygnowali tzw. deklarację z Mesebergu projektującą ambitne plany reform w Unii, a pół roku później przypieczętowali odnowę współpracy zawartym z dużą pompą traktatem z Akwizgranu. Niemniej animusz szybko osłabł, zaś większość pomysłów nadal czeka na lepsze czasy.
Rewitalizacja partnerstwa strategicznego Francji i Polski z 2008 roku, którą ogłosili ministrowie spraw zagranicznych w czasie wizyty Macrona, ma mniejsze ambicje, zaś niski pułap, z jakiego startować będzie ich realizacja, zwiększa szansę na odniesienie względnego sukcesu. Ale inne przesłanie prezydenta Francji, z jakim przyjechał on do Warszawy, zasługuje na nie mniejszą uwagę niż oferta odnowy stosunków. Także dlatego, że dotyka ono sedna sporu o przyszłość Unii Europejskiej oraz nowego podziału kształtującego jej rzeczywistość polityczną.
Teoria zmiany
To przesłanie, zawarte gdzieś między wierszami krakowskiego wykładu Macrona, jest proste, choć wcale nie oczywiste: w otoczeniu politycznym i geograficznym Europy zachodzą głębokie i nieodwracalne zmiany, na które obecna Unia Europejska nie znajduje adekwatnej odpowiedzi.
"Zmiana" jest słowem kluczem u Macrona i pojęciem, bez którego nie sposób zrozumieć jego polityki europejskiej. Głównym kołem zamachowym tej zmiany jest dla niego polityka Stanów Zjednoczonych. O tym w Polsce mówił mniej, być może ze względu na wrażliwość odbiorców. Ale przekonanie, że niezależnie od tego, kto wygra wybory prezydenckie w Ameryce w 2020 roku, Zachód nigdy nie będzie już tak zwarty, zaś parasol amerykański nad Europą tak szczelny jak wcześniej, jest źródłem Macronowskiej teorii zmiany.
Przy wielu innych okazjach Macron ostrzegał, że Stany Zjednoczone nie będą wyręczać Europejczyków, kiedy ich bezpieczeństwo będzie zagrożone w bezpośrednim sąsiedztwie Starego Kontynentu, zaś amerykańskie interesy gospodarcze, także związane z wyścigiem technologicznym, kolidować będą coraz częściej z interesami Europejczyków. Powrót globalnej rywalizacji mocarstw – zwłaszcza między Stanami a Chinami – także nie będzie służył opartej na pełnym zaufaniu i wspólnocie celów współpracy transatlantyckiej. Koniec Pax Americana i Zachodu, jaki znamy, to kluczowe przesunięcie o charakterze tektonicznym dla Europy – tak można podsumować perspektywę Macrona.
Ale są też inne, nie mniej istotne tąpnięcia. O tym, że globalizacja (a pośrednio także integracja europejska), czyli siła promująca otwartość rynków i granic, ma swoje ciemne strony, wiadomo nie od dziś. Nie tylko dlatego, że prowadziła ona do wzrostu nierówności w rozwiniętych krajach Zachodu, do delokalizacji przemysłu i niekontrolowanej migracji, które razem wzięte stają się podglebiem frustracji społecznej i populizmu. Także dlatego, że globalizacja staje się często pasem transmisyjnym nieuczciwych praktyk konkurencyjnych, na przykład ze strony Chin. W optyce Macrona Europa musi wyciągnąć lekcję z fiaska utopii lat 90. zakładającej, że coraz większa otwartość najlepiej służyć będzie interesom krajów europejskich – wewnątrz UE i w relacjach z resztą świata. Dołóżmy do tego zagrożenie terrorystyczne (od czasu zamachów z 2015 roku postrzegane we Francji jako egzystencjalne), konsekwencje zmian klimatycznych i problem migracji, a będziemy mieć obraz dzisiejszej Europy diametralnie różniący się od sytuacji sprzed nawet kilkunastu lat, kiedy żaden z wymienionych tu problemów nie zaprzątał zbyt wiele uwagi decydentów i opinii publicznej.
Koniec starego świata
Wniosek Macrona wydaje się racjonalny: skoro świat, jakim go znaliśmy, kruszy się na naszych oczach, to musimy na nowo przemyśleć kształt naszych instytucji, dotychczasowe podejścia i utrwalone sposoby działania. Dotyczy to przede wszystkim Unii Europejskiej, która nie jest niczym innym, jak polisą ubezpieczeniową jej krajów członkowskich na wypadek tych narastających zagrożeń. Tyle że jej obowiązujące zapisy nie odpowiadają już aktualnym potrzebom. W swoim krakowskim przemówieniu Macron kilkakrotnie mówił o tym, jak należy "zmienić" lub "przemyśleć na nowo" niejeden z obowiązujących dotąd pewników.
Macron użył nawet pojęcia "nowej Unii Europejskiej", być może nieświadomie dając wyraz programowemu charakterowi "zmiany", jaką wypisuje na swoim politycznym sztandarze. Ta nowa Unia Europejska nie może być już tylko rynkiem, przypominał słuchaczom zgromadzonym w Collegium Novum, lecz musi być projektem politycznym: opartym na wspólnych wartościach, zasadach i przekonaniach łączących jej członków. "Nie przystąpiliście tylko do jednolitego rynku. To nieporozumienie (...). Jeśli porzucimy wartości, utracimy naszą jedność" – przypomniał Macron w dniu, w którym kilka godzin później prezydent Duda podpisał ustawę grzebiącą niezależne sądownictwo w Polsce.
Ale polityczny charakter wspólnoty to także definiowanie celów wykraczających poza właściwy mechanizmowi rynkowemu automatyzm coraz większej otwartości. To w tym paradygmacie upolitycznienia Unii mieści się koncepcja Macrona "Unii, która chroni" – pracowników przed negatywnymi następstwami globalizacji, rynki europejskie przed nieuczciwą konkurencją, obywateli przed skutkami nadmiernej, być może, otwartości. W Krakowie Macron mówił też dużo o suwerenności jako zdolności do wdrażania takiego projektu politycznego.
Nowa suwerenność
Ta fundamentalna zmiana w krajobrazie otaczającym Europę wymaga redefinicji pojęcia suwerenności. W sytuacji, kiedy zasady współpracy międzynarodowej stają się, cytując słowa Macrona, coraz bardziej kruche, Unia jako całość musi zyskać przymioty suwerennego mocarstwa – mieć instrumenty działania w polityce handlowej, polityce konkurencji czy nawet polityce obronnej, które pozwoliłyby jej skutecznie odpierać wymierzone w nią nieprzyjazne działania innych aktorów polityki międzynarodowej.
Kraje Unii Europejskiej powinny wspólnie być w stanie dokonywać interwencji zbrojnych bez udziału Stanów Zjednoczonych i prowadzić na własną rękę politykę w tych obszarach, które przestają być przedmiotem zainteresowania Ameryki lub gdzie podejście Waszyngtonu nie służy Europie. I rozwijać swoje własne zdolności przemysłowe – także w przemyśle obronnym – by zyskać samodzielność i swobodę działania. Kilka lat temu Macron wyszedł z pomysłem powołania w tym celu Europejskiej Inicjatywy Interwencyjnej w gronie części państw europejskich chcących bliżej koordynować swoje strategie i działania wojskowe.
W przemówieniu na Uniwersytecie Jagiellońskim Macron dotknął jeszcze jednego obszaru wymagającego od Europejczyków "zmiany" i "przemyślenia na nowo" relacji z sąsiadami, takimi jak Rosja, Bliski Wschód czy Bałkany Zachodnie. To inny wątek polityki Macrona, który w ostatnich miesiącach wywoływał kontrowersje. Potrzebna nam, twierdził choćby w pamiętnym wywiadzie dla "The Economist", większa elastyczność w podejściu do Rosji, bo jest ona nieodzownym kontrahentem w bezpośrednim sąsiedztwie Europy. Kiepskie zaś rezultaty polityki UE wobec Bałkanów wymagają, jego zdaniem, redefinicji metod polityki rozszerzenia – dlatego jesienią ubiegłego roku zablokował otwarcie rozmów akcesyjnych z Macedonią Północną i Albanią.
Macronowi przypięto już wiele łatek: począwszy od (euro)nacjonalisty, poprzez wizjonera, aż po federalistę europejskiego. Ale żadna z nich nie opisuje do końca sedna jego podejścia do Unii. W istocie tym, co wyróżnia francuskiego prezydenta, jest uparte dążenie do zmiany status quo w Europie jako odpowiedzi na tektoniczne przesunięcia wokół niej. Macron nie jest doktrynerem, lecz liderem "partii zmiany" w Europie, którą chce osiągnąć za pomocą bardzo różnych środków: czasem rzeczywistego pogłębienia integracji w kierunku federalnym (strefa euro), innym razem - zacieśnienia współpracy chętnych poza instytucjami unijnymi (interwencje wojskowe), a jeszcze innym - na własną rękę, nie czekając na resztę (podatek digitalny). To nie jest walka o taki czy inny model Unii, lecz o zdolność Europy do odnalezienia się w nowym świecie, która wymaga często drastycznego zerwania z przeszłością.
Sondowanie Polski
Wizytę Macrona w Polsce można odczytywać jako rekonesans, czy nasz kraj mógłby zapisać się do "partii zmiany" lub przynajmniej w niektórych sprawach wesprzeć jej cele i działania. Ale w Warszawie natrafia na partnerów, którym bliżej do przeciwnego stronnictwa – obrońców status quo. Historycznie patrząc, może to zaskakiwać, gdyż Polska, podobnie jak inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej, które weszły do Unii w 2004 roku, miały przecież wnieść do niej nowy wigor i energię. Ale powody, dla których właśnie "nowi" (ale także – z nieco innych względów – Niemcy) sceptycznie patrzą na większość zmian projektowanych bądź realizowanych dzisiaj w Unii, są głębokie.
Polska jak bodaj żaden inny kraj skorzystała na modelu Unii, do której przystąpiła niemal szesnaście lat temu. Unii stojącej otwartością rynków i granic. Unii delegującej sprawy bezpieczeństwa do NATO i pod szeroki parasol amerykański. Unii mającej przede wszystkim na celu wyrównywanie różnic między swoimi regionami (fundusze spójności!) i konwergencję gospodarczą. Unii nieoczekującej solidarności w kwestiach tak odległych i abstrakcyjnych, jak migracje, walka ze zmianami klimatycznymi czy terroryzmem. Unii trzymającej się z daleka od takich kwestii, jak rządy prawa czy miks energetyczny.
Złota dekada polskiego członkostwa w Unii Europejskiej wydłużyła się o parę lat, ale właśnie dobiega końca. Już nigdy nie będzie tak łatwo i przyjemnie i to wcale nie tylko ze względu na kurczące się lub trudniej dostępne środki z budżetu UE przeznaczone na rozwój Polski. Francja Macrona jest dzisiaj niewygodnym partnerem dla Polski wcale nie przede wszystkim dlatego, że reprezentuje inne przeciwstawne do nas interesy. Ważniejszym powodem jest to, że swoim akcjonizmem i brutalną, czasem przesadną i ryzykowną, analizą sytuacji francuski prezydent uświadamia nam tę przykrą prawdę: zmiany wokół nas wymagają głębokich dostosowań w samej Unii, bardzo często kosztem tego, co uważaliśmy za szczególnie cenne z punktu widzenia naszych narodowych interesów.
Gdziekolwiek spojrzeć, na agendę forsującego zmiany Macrona czy program także próbującej przezwyciężyć status quo nowej Komisji, kierunek, w którym zmierza dzisiaj Unia, nie budzi w Polsce entuzjazmu. I dotyczy to nie tylko eurosceptycznej partii rządzącej. Zielony Nowy Ład stawia polską energetykę i całą gospodarkę przed kolosalnymi wyzwaniami. Plany zacieśnienia współpracy obronnej traktowane są podejrzliwie jako francuskie wymysły i zagrożenie dla prymatu NATO oraz partnerstwa z USA.
Kryzys migracyjny Polski bezpośrednio nie dotyczy, ale nacisk na to, by nasz kraj uczestniczył w zarządzaniu jego konsekwencjami, jest przemożny. Unia chce rozmawiać z Rosją ze względu na jej rolę na Bliskim Wschodzie czy w Libii. Względy naszej polityki wschodniej skłaniają zaś do daleko idącej ostrożności. Strefa euro powoli, ale stale zacieśnia współpracę – potencjalnie kosztem tych, którzy, jak my, pozostają z boku. Budżet unijny nie jest z gumy, a nowych potrzeb tylko przybywa. Natomiast coraz więcej krajów, zamiast myśleć o pogłębianiu wspólnego rynku, prze ku zmianie w przeciwnym kierunku: tworzeniu barier i zabezpieczeń mających na celu ochronę własnych obywateli przed konkurencją z zewnątrz.
Podczas gdy Macron wznosi hymny na rzecz przebudowy Unii, Polska wzdycha "trwaj, chwilo, jesteś piękna". Konflikt między partią ruchu a partią zastoju jest dzisiaj najważniejszą linią podziału w Europie, odsuwającą w cień dawne spory między federalistami a zwolennikami Europy ojczyzn. Odpowiedzią na gwałtowne tąpnięcia geopolityczne i ekonomicznie wokół Europy nie jest realizacja takiego czy innego gotowego modelu Unii. Jest nią raczej gotowość pragmatycznej współpracy - ponad ideologicznymi podziałami.
To, że w dyskursie europejskim w Polsce niepodzielnie króluje mara polexitu, jest miarą tego, jak daleko zabrnęliśmy na polityczną mieliznę. Dzisiaj potrzebujemy gruntownej dyskusji o tym, jak wpisać polskie cele w nowe priorytety i kierunki integracji oraz jak zredefiniować nasze interesy tak, byśmy nadal mogli korzystać z jej dobrodziejstw. I w jaki sposób współkształtować konieczne zmiany w Unii, a nie tylko dmuchać i chuchać na status quo.